Codziennie spaliśmy gdzie indziej. Pierwszą noc naszej wyprawy spędziliśmy w przedziale sypialnym w ukraińskim pociągu ze Lwowa do Czerniowców. Lubię te przedziały. Są bardzo wygodne i sprzyjają zawieraniu znajomości. Tym razem poznaliśmy dwóch panów. Pierwszy to biznesmen, który sprzedaje maszyny rolnicze do Rumunii, Polski, Gruzji, Kazachstanu i innych krajów. Od siedmiu lat nie był na urlopie. Drugi Pan to żołnierz, który wracał po służbie do domu.
Drugą noc spędziliśmy na kwaterze prywatnej w Braszowie. Na szczęście kwatera znalazła nas na dworcu sama:) Pani z wyśmienitym angielskim spytała się czy szukamy for accommodation. Na co my, że to zależy od ceny... dzięki temu zeszła z 90 na 70 RON. Kwatera bardzo czysta i przyjemna. Mieliśmy do dyspozycji pokój, łazienkę i kuchnię. Moją uwagę przykuł wiszący na ścianie dywan, przedstawiający pląsy rumuńskiej arystokracji.
Adres tej kwatery to: Str. P. Rares Nr 2. bardzo blisko dworca kolejowego, więc idealnie dla tych, którzy jedynie przejeżdżają przez Braszów. Z drugiej strony blisko także starego miasta. Spacerkiem jakieś 15 minut. Inna kwatera to: Guest House Gina & Mihai Bolia Str. Dealu Melcilor Nr 1, tel. (+4) 0744831863, 0740194580, 0268537110.
Natomiast w górach spaliśmy pod namiotem. W zależności od podłoża było mniej lub bardziej wygodnie. Zazwyczaj jednak budziliśmy się w dobrych nastrojach.
Rozbijaliśmy się przy schroniskach lub schronach, zawsze w pobliżu innych ludzi. Pierwsze schronisko, przy którym biwakowaliśmy to Cabana Barcaciu.
Ze względu na trwający tam remont, nie prezentowało się najlepiej. Mimo to zadziwiło nas górską atmosferą. Zbudowane jest bowiem w taki sposób, że jadalnia i sypialnia to jedno pomieszczenie o powierzchni około 40 mkw. Jest tam 20 miejsc noclegowych, toaleta i woda na zewnątrz, nie ma prądu, można kupić piwo i szampana oraz coś zjeść.
Ciekawa jest historia tej cabany. Otóż jeszcze przed jej powstaniem jej przyszły właściciel pracował wysoko w lesie. Któregoś dnia doznał jednak upadku i został sparaliżowany. Z gór znosiło go sześciu mężczyzn. Podczas jednego z postojów, postanowił że zostaje w górach. Podobno zaczął zdrowieć w niesamowicie szybkim tempie. W miejscu wspomnianego postoju zbudował sobie schronienie. Obecnie jest to schronisko dla turystów. Miło było widzieć, jak je w trakcie naszego pobytu remontował własnymi rękoma.
Kolejne schronisko, przy którym biwakowaliśmy to Cabana Negoiu. Warunki tam panujące były lepsze niż w poprzednim schronisku: lepiej zaopatrzona kuchnia i sklep (spod lady można było nawet kupić papierosy), osobne pokoje, ciepły prysznic, a nawet sauna, obecny ratownik górski (salvamont), możliwość porozumienia się po włosku.
Ze względu silny halny, który zerwał się kolejnego dnia, nocleg w namiocie nie miał sensu. Wiatr był tak silny, że przeginał pałąki namiotu do ziemi i rozrywał linki. Nie pomogły nawet zbudowane przez nas w nocy kamienne wiatrochrony. Baliśmy się, że w pewnym momencie wiatr porwie cały namiot z nami w środku. Trzeba było przenieść się do schronu. Na szczęście nie mieliśmy daleko, więc udało nam się do niego dotrzeć w jakieś 20 minut. Namiot zostawiliśmy. Wyciągnęliśmy z niego tylko pałąki, aby po jego spłaszczeniu przygnieść go kamieniami do ziemi. Fogaraskie schrony to szczelne metalowe puszki z pryczami w środku. Mieści się w nich po kilkanaście osób. W środku panuje zaduch, wilgoć i tłok. Światło dzienne pojawia się dopiero, kiedy ktoś do niego wchodzi lub z niego wychodzi. Normalnie pali się jedynie świeczka. Jest to jednak miejsce bezpieczne, w którym można spokojnie przeczekać najgorszą wichurę.
W schronie spędziliśmy dzień i noc. Za to na drugi dzień przywitała nas piękna pogoda. Wreszcie mogliśmy zobaczyć jak schron wygląda z zewnątrz, załatwić się w dowolnie wybranym kierunku i ruszyć w dalszą podróż.
Jedną z ostatnich nocy spędziliśmy w hostelu w Sybinie. Miejsce w pokoju siedmioosobowym kosztuje tam 45 RON. Prysznic, wanna, kuchnia i głośni Amerykanie. Typowy hostel. Odradzam go wszystkim wracającym z gór... ale jeśli nie ma innej opcji, można tam zanocować. Adres: Piata Mica 26. Poznać go można po flagach. Wygląda tak i znajduje się w samym sercu starego miasta:
Natomiast w drodze powrotnej spaliśmy na sprawdzonej kwaterze we Lwowie przy ul. Galickiej (Halycka) 15/6. Wpadliśmy bez uprzedzenia, ale i tak nie było problemu. Gospodarze przyjęli nas bardzo ciepło. Chcieli, aby im zapłacić w złotówkach: po 30 pln od osoby. Przy okazji zdobyliśmy namiary na inną kwaterę, też w centrum, bo przy ul. Doroszenki (tel. +380 067 26 35 095). Kwaterę tę prowadzi matka z corką, dobrze mówią po polsku.